Konstancja Strusiewicz Marzyła o Polsce
Konstancji Strusiewicz życie nie rozpieszczało, ale nie narzeka. Cieszy ją każdy dzień, każda chwila. Zawsze uśmiechnięta, pogodna, ciepła i życzliwa. – Szkoda tylko, że nogi odmawiają posłuszeństwa – mówi.
Zesłanie
Konstancja Strusiewicz urodziła się w 1921 roku we wsi pod Kamieńcem Podolskim. Od najmłodszych lat życie jej nie oszczędzało. Już w 1928 roku wojsko skonfiskowało ich majątek. W domu nic nie zostało, spali na słomie.
W 1930 została wywieziona z rodziną w okolice Archangielska. Miała wtedy 9 lat. – Tego nie da się zapomnieć. Przywieźli nas w wagonach, pociąg się zatrzymał i wyrzucili nas prosto w śnieg. Żołnierze rozwozili nas po lesie i rozrzucali po takich domkach, a w nich nie było ani dachu ani pieca. A mróz minus 30 stopni, a nawet minus 40. Żołnierz pilnował nas, nie mogliśmy nawet kroku zrobić. Nielicznym udało się uciec, a tych co złapali od razu rozstrzelali – wspomina pani Konstancja. Te wspomnienia bolą, bardzo ciężko jej o nich mówić.
W takich warunkach mieszkali kilka miesięcy. – Jesienią wywieźli nas w inne miejsce. Mieszkaliśmy w barakach. Trochę lepiej tam było, bo chociaż piec był – dodaje pani Konstancja.
Ze wsi, w której mieszkała rodzina Strusiewiczów, w jedną noc Ukraińcy wywieźli 13 polskich rodzin. Przez to do dziś ma uraz do Ukrainy.
Na zesłaniu była z rodzicami i dwoma siostrami. Tam urodziła się jej najmłodsza siostra Leontyna. – Tam chodziliśmy do szkoły. W wyższych klasach szkoła była oddalona o 37 km i tam mieszkaliśmy. W soboty musieliśmy się meldować u strażnika. Mróz nie mróz, śnieg nie śnieg trzeba było iść, a autobusów nie było – opowiada.
Została sama z dwójką dzieci
Miała 15 lat kiedy została sama z dwójką dzieci na utrzymaniu. Jej mama zmarła z chorób i wycieńczenia, a ojca, który był wojskowym rozstrzelało NKWD. Łącznie z jej rodziny NKWD rozstrzelało 9 osób. – Chciałam sobie życie odebrać. Nie było chleba, grosza i dwoje dzieci – młodsze siostry, na utrzymaniu – wspomina ze smutkiem K. Strusiewicz. Nie poddała się. Rozpoczęła pracę przy wyrębie tajgi. Codziennie po 10 godzin, w śniegu, mrozie. Było bardzo ciężko. Kiedyś zachorowała, miała 40 st. gorączki. – Powiedzieli mi, że powinnam iść do lekarza po zwolnienie od pracy. Do lekarza było aż 17 kilometrów. Przeszłam chyba połowę drogi w tym strasznym mrozie i padłam. Akurat ktoś jechał drogą i mnie podwiózł. Wtedy odmroziłam nogi i nie ma się co dziwić, że do dziś mnie bolą – mówi. – Na zesłaniu nie było MOPS-u, zasiłków. Żeby przeżyć, musiałam pójść rąbać las, a teraz ludzie tak narzekają. Nie rozumiem tego.
Szczegóły w numerze – strona 10.
/mm/
Nowe Podkarpacie
Wieki szacunek i oby nogi nie bolały.Pozdrawiam !!!